W najśmielszych marzeniach nie wyobrażałem sobie, że będę się jeszcze śmiać na współczesnej komedii w teatrze, w dodatku polskiej!
Felieton z cyklu "Teatr na gorąco"
Polscy komediopisarze współcześni to najsmutniejsza część teatralnego plemienia, słyną z ponuractwa i fatalnego dowcipu, czego liczne przykłady spotykam co roku, kiedy czytam teksty zgłoszone na konkurs "Komediopisanie" w Łodzi. Znaleźć wśród nich coś śmiesznego to jak spotkać żubra na Marszałkowskiej. "Testosteron" Andrzeja Saramonowicza to tylko wyjątek potwierdzający regułę.
Okazuje się jednak, że byłem człowiekiem małej wiary - powstają nad Wisłą śmieszne komedie, na przykład "Roma i Julian" w Teatrze Kamienica. Autorem tekstu i reżyserem jest Krzysztof Jaroszyński, satyryk, artysta kabaretowy i scenarzysta, co może do pewnego stopnia tłumaczyć ten zaskakujący wybryk natury. Sztuka na szczęście nie ma nic wspólnego z polskim kabaretem, nie ma tu żenujących żartów z telewizyjnych celebrytów, nie ma facetów udających skretyniałe dzieci ani kobiet udających skretyniałych facetów.
Śmiech nie bierze się z parodiowania celebrytów, ale z ciętych, dowcipnych replik (moja ulubiona to kwestia chłopaka zrywającego z dziewczyną: "Czy nie uważasz, że jedno z nas powinno się ze mną rozstać?"), ewentualnie z lekko zakurzonego, lecz wciąż działającego chwytu qui pro quo (pani bierze pana za ojca, gdy tymczasem jest on mężem rzekomej córki itd.). Na dodatek chodzi tu o niebłahy temat: bohaterami są chłopak i dziewczyna z pokolenia dwudziestolatków, którzy decydują się na operację zmiany płci, co wywołuje wśród ich bliskich konsternację i daje początek wielu perypetiom. Komediopisarz pokazuje ich z całym bagażem emocji, pragnień i nadziei, co sprawia, że stają się osobami nam bliskimi, a nie obcymi dziwolągami. Generalnie można powiedzieć, że to komedia z misją, bo oswaja publiczność z nowym widzeniem kwestii płci, roli kulturowej kobiety i mężczyzny oraz konsekwencji, jakie rodzi w tej dziedzinie postęp medycyny. Oswaja też z nowym rozumieniem rodziny, którą mogą tworzyć niekoniecznie tylko mężczyzna i kobieta, ale na przykład osoby transseksualne i ich urodzone z probówki dzieci.
Aktorzy pływają w tej zabawnej historii jak delfiny w delfinarium. Hanna Śleszyńska doprowadza publiczność do łez, próbując nawrócić swego syna na męskość za pomocą Freudowskiej psychoterapii ("Wiem, ty masz do mnie Edypa!"), Agata Wątróbska jako Roma/Roman (występuje w dublurze z Katarzyną Ankudowicz) oraz Bartłomiej Firlet jako Julian/Julia dyskretnie i bez przeginania sygnalizują transseksualną tożsamość swoich bohaterów i nie zapominają, że najśmieszniejsza jest powaga.
Miałbym zastrzeżenia do Pawła Wawrzeckiego, który jako mąż Romy każdą kwestię wypowiada jak puentę dowcipu i w ogóle gra kubłami, jak gdyby sam ze sobą rywalizował o nagrodę Trzęsącego Się Brzucha dla najśmieszniejszego polskiego aktora. Być może jednak on również cierpi na syndrom niewiary w polskie komedie i z przyzwyczajenia próbuje ratować tekst aktorskimi numerami. Panie Pawle, pobudka, tu nie trzeba nic ratować, sztuka jest i bez tego śmieszna. Drugiemu aktowi na pewno pomogłoby wyrzucenie zbędnej dramaturgicznie i kompletnie nieśmiesznej historii z dziadkiem schodzącym na serce, dziadunio nas nie interesuje, kiedy intryga się zapętla, reżyserowi przydałyby się nożyczki, i to nie szalone.
Autor: Roman Pawłowski
Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.pl